wtorek, 7 października 2014

Relacja z wyprawy cz.2

...ciąg dalszy...
Po zrobieniu zakupów i zatankowaniu na full podtlenku eLPeGie pojechaliśmy dalej. Pod przewodnictwem Grzmiącego Rydwanu pędziliśmy przez Czechy i Słowację, aż zaczął padać gęsty deszcz. W sumie to zaczęło lać... Między nasz mini-konwój wcisnęło się kilka ciężarówek i Grzmiący stracił nas z pola widzenia, dodając do tego problemy z komunikacją przez CB poskutkowało to rozdzieleniem konwoju na najbliższym rozjeździe. Nadrobiliśmy jakieś 15km i pojechaliśmy drogą krajową 65 przez Martin na południe w stronę Węgier. W Martin kupiliśmy 4 karimaty (7EUR/szt, bo w PL mi 15zł w Tesco było za drogo...)


Jechaliśmy górskimi serpentynami całą noc, za kierownicą na trochę zmieniła mnie Celina i Maria. Samochód przy każdym zapomnieniu włączenia dodatkowego wentylatora nam się gotował, na szczęście mieliśmy ze sobą spory zapas wody.
Chcąc zatankować okazało się, że nasi południowi sąsiedzi mają jakiś inny system LPG i możemy się pocałować w d... Zatankowaliśmy więc benzynę i pojechaliśmy dalej.
Nieco wymęczeni (ja po ponad 30h bez snu, prawie 20h za kierownicą) dotarliśmy na nocleg w miejscowości Tata na Węgrzech. Dojeżdżając do noclegu trzymałem już oczy na zapałki a samochód na oparach benzyny lekko świrował, więc na najbliższej stacji uradowani zatankowaliśmy LPG pod korek! Trochę się naszukaliśmy campingu, gdyż adres, który mieliśmy wskazywał na komis samochodowy, a nie camping... No ale w końcu koło godziny 2 w nocy udało nam się trafić. Rozbijanie namiotu mieliśmy w głębokim poważaniu, dlatego też wzięliśmy domek. Różnica w cenie była marginalna (25EUR namiot vs. 33EUR domek z kiblem, lodówką, prądem).
Podłączyliśmy sprzęty do prądu, zapełniliśmy lodówkę i każdy z nas padł jak kawka. Ja ponoć nawet chrapałem, a zdarza mi się to tylko gdy jestem na skraju wyczerpania fizycznego.
Z samego rana, wyspani, wstaliśmy we wspaniałych humorach. Ładne słoneczko zachęcało do wymiany chłodnicy i dalszej jazdy. Po spożyciu śniadania, z małą pomocą Piotra P. z załogi Grzmiącego rydwanu wytargaliśmy starą chłodnicę, wsadziliśmy nową-starą chłodnicę i...
Okazało się, że cieknie. No to szybka akcja, klejenie kitem motoryzacyjnym starej chłodnicy i voila. Mieliśmy godzinkę czasu, aż kit zastygnie, więc dokończyliśmy śniadanie, dopiliśmy kawę, dziewczyny spakowały bolid.


Zalaliśmy poklejoną chłodnicę wodą - naprawa się udała. No to w drogę... O nie, znowu piszczy pasek od alternatora. Nieopatrznie wsadziłem paluchy, gdzie nie trzeba i mi wybiło dwa palce lewej dłoni. Na szczęście Celina z Maćkiem poradzili sobie wyśmienicie z naciągnięciem paska.
Godzina zrobiła się lekko obiadowa, więc podjechaliśmy do Tesco, kupiliśmy co trzeba, m.in. przypomniało mi się, że przydałby się trójkąt ostrzegawczy do auta i może jakaś mapa Europy :)
Posileni ruszyliśmy dalej, podejmując decyzję, że jedziemy autostradą, bo czas goni.
Przy wjeździe na autostradę dowiedzieliśmy się, że potrzebna jest winieta. Kupiliśmy ją na najbliższej stacji benzynowej (mam nadzieję, że nie przyjdzie mi żaden mandat za odcinek wjazd-stacja :P) za 8EUR/tydz. Śmiesznie, bo winietą jest dość długi paragon, na którym wpisują nr. rej. samochodu :)
Uradowani, że na Węgrzech mają normalny system LPG jechaliśmy uradowani. Przyzwyczailiśmy się do piszczącego nieco paska, podziwialiśmy widoki, po raz pierwszy zobaczyliśmy Balaton (no dobra, Maciek już widział wcześniej jako aktywny turysta Polski Ludowej).
Celina za sterem

Za tymi drzewami, a przed górami jest Balaton - wierzcie mi

Pędzimy dalej, ku Słowenii
Na tym na razię zakończę tę mrozącą krew w żyłach opowiastkę. Oczekujcie kolejnej części niebawem.

1 komentarz: