piątek, 24 października 2014

Relacja cz.3

W Słowenii przerwy w podróży robiliśmy tylko na zatankowanie LPG, gdyż nocą niezbyt mieliśmy ochotę na zwiedzanie.

14 września o godz. 23:18 tankujemy LPG przy autostradzie w Słowenii

Tak jadąc w nieznane zmierzaliśmy ku przejściu granicznemu niedaleko Triestu. Po drodze na jednej ze stacji benzynowych spotkaliśmy "naszych", którzy jechali przez Węgry drogami lokalnymi. Dowiedzieliśmy się, że na Węgrzech z powodu ulewnych deszczy jest powódź! Jadąc autostradą nie mieliśmy o tym pojęcia, natomiast inne załogi zmagały się z lokalnymi podtopieniami zamieniając swoje piękne PRLowskie bolidy w amfibie.
Nie mamy za dużo zdjęć, gdyż tę część trasy pokonywaliśmy w nocy. Na stacjach benzynowych spotykaliśmy różne wesołe ekipy, każdy wymieniał się chętnie doświadczeniami i przeżyciami.
Docelowym miejscem postoju był camping we Włoszech, w miejscowości Grado.

Pokonanie tego dystansu zajęło nam ok. 10h

Na kemping dotarliśmy tradycyjnie z dużym opóźnieniem, jakoś w nocy. Zanim odszukaliśmy załogę Grzmiącego Rydwanu wiozącą część rzeczy Marii i Maćka troszkę nam zeszło, gdyż camping okazał się prze- prze- przeogromny. W końcu szczęśliwi, zmęczeni, rozbiliśmy namiot, wypiłem sobie dwa węgierskie piwa i ułożyliśmy się do snu (uprzednio robiąc spacer na plażę, by zapoznać się z Adriatykiem).
Nazajutrz czekała nas wczesna pobudka, zafundowana przez złombolowy zgiełk i hałas odpalonych o świcie cudów techniki demokracji ludowej. Poznaliśmy przy tej okazji nowych znajomych rozbitych obok nas - ekipę Żulpanter :)
Szybki prysznic, sprawdzenie stanu akumulatora i poziomu wody, doładowanie komórki (dziękujemy panu Austriakowi z campera, który zaoferował pomoc z gniazdkiem 230V w swoim wozie).
Po zapakowaniu wszystkiego do wozu i zjedzeniu szybkiego śniadanka z kawą (odgrzaliśmy przepyszną kaszę z gulaszem przygotowaną jeszcze w domu przez Celinę) pobiegliśmy obejrzeć plażę w jej całej okazałości w świetle dziennym.
Wpakowaliśmy się do wozu, uformowaliśmy kolumnę trzech pojazdów (Grzmiący Rydwan, Żulpanter, DonPoldon) i po uiszczeniu 44EUR za pole kempingowe ruszyliśmy w dalszą drogę.

Pomarańczowy Żulpanter w środku stawki, zmierzamy ku autostradzie

Piękne lokalne zabytki
 Po wjechaniu na autostradę w okolicy Monfalcone nie działo się nic spektakularnego. W upale, pilnie bacząc na wskazania temperatury silnika, jechaliśmy autostradą w kierunku Verony, którą mieliśmy w planie zwiedzić. Robiąc przerwę "na siku", tudzież na posilenie się, spotkaliśmy naszych dalszych współtowarzyszy w niebieskim Żuku (team Żukole), którym przewodził "MoNo". Ich Żuk napędzany był silnikiem benzynowym zasilanym LPG, co było rzadkością, gdyż większość Żuków biorących udział w imprezie miało silniki wysokoprężne (czyli mówiąc po naszemu - diesla).
Żukole i DonPoldon tankują GPL (czyli po naszemu LPG)

Spotkanie na stacji benzynowej. Nysa, DonPoldon, Żukole, Żulpanter, Grzmiący Rydwan.

A tak wygląda "bilecik" za autostradę w Italii
Jadąc dalej kolumną czterech samochodów zatrzymywaliśmy się jeszcze kilka razy. Na jednej ze stacji pan makaroniarz się obraził i nie chciał zatankować nam GPL, aż musiał interweniować Włoch stojący za nami w kolejce.
Na innej stacji Piotr "Diesel" z Grzmiącego wymieniał mrugającą żarówkę LED i poprawiał instalację elektryczną, więc mieliśmy chwilę na obgadanie dalszego planu działania i podziwianie widoków.
 Przy okazji pozdrawiamy Terenwizję, przyrządzającą parkingowe macaroni :)

Buongiorno macaroni Terenwizja ;)
Zapadła decyzja, że jedziemy zwiedzać Veronę, uzupełniamy zapasy spożywcze, a później olewamy camping i walimy gdzieś w okolice Genui (Genova).

...stay tuned...

wtorek, 7 października 2014

Relacja z wyprawy cz.2

...ciąg dalszy...
Po zrobieniu zakupów i zatankowaniu na full podtlenku eLPeGie pojechaliśmy dalej. Pod przewodnictwem Grzmiącego Rydwanu pędziliśmy przez Czechy i Słowację, aż zaczął padać gęsty deszcz. W sumie to zaczęło lać... Między nasz mini-konwój wcisnęło się kilka ciężarówek i Grzmiący stracił nas z pola widzenia, dodając do tego problemy z komunikacją przez CB poskutkowało to rozdzieleniem konwoju na najbliższym rozjeździe. Nadrobiliśmy jakieś 15km i pojechaliśmy drogą krajową 65 przez Martin na południe w stronę Węgier. W Martin kupiliśmy 4 karimaty (7EUR/szt, bo w PL mi 15zł w Tesco było za drogo...)


Jechaliśmy górskimi serpentynami całą noc, za kierownicą na trochę zmieniła mnie Celina i Maria. Samochód przy każdym zapomnieniu włączenia dodatkowego wentylatora nam się gotował, na szczęście mieliśmy ze sobą spory zapas wody.
Chcąc zatankować okazało się, że nasi południowi sąsiedzi mają jakiś inny system LPG i możemy się pocałować w d... Zatankowaliśmy więc benzynę i pojechaliśmy dalej.
Nieco wymęczeni (ja po ponad 30h bez snu, prawie 20h za kierownicą) dotarliśmy na nocleg w miejscowości Tata na Węgrzech. Dojeżdżając do noclegu trzymałem już oczy na zapałki a samochód na oparach benzyny lekko świrował, więc na najbliższej stacji uradowani zatankowaliśmy LPG pod korek! Trochę się naszukaliśmy campingu, gdyż adres, który mieliśmy wskazywał na komis samochodowy, a nie camping... No ale w końcu koło godziny 2 w nocy udało nam się trafić. Rozbijanie namiotu mieliśmy w głębokim poważaniu, dlatego też wzięliśmy domek. Różnica w cenie była marginalna (25EUR namiot vs. 33EUR domek z kiblem, lodówką, prądem).
Podłączyliśmy sprzęty do prądu, zapełniliśmy lodówkę i każdy z nas padł jak kawka. Ja ponoć nawet chrapałem, a zdarza mi się to tylko gdy jestem na skraju wyczerpania fizycznego.
Z samego rana, wyspani, wstaliśmy we wspaniałych humorach. Ładne słoneczko zachęcało do wymiany chłodnicy i dalszej jazdy. Po spożyciu śniadania, z małą pomocą Piotra P. z załogi Grzmiącego rydwanu wytargaliśmy starą chłodnicę, wsadziliśmy nową-starą chłodnicę i...
Okazało się, że cieknie. No to szybka akcja, klejenie kitem motoryzacyjnym starej chłodnicy i voila. Mieliśmy godzinkę czasu, aż kit zastygnie, więc dokończyliśmy śniadanie, dopiliśmy kawę, dziewczyny spakowały bolid.


Zalaliśmy poklejoną chłodnicę wodą - naprawa się udała. No to w drogę... O nie, znowu piszczy pasek od alternatora. Nieopatrznie wsadziłem paluchy, gdzie nie trzeba i mi wybiło dwa palce lewej dłoni. Na szczęście Celina z Maćkiem poradzili sobie wyśmienicie z naciągnięciem paska.
Godzina zrobiła się lekko obiadowa, więc podjechaliśmy do Tesco, kupiliśmy co trzeba, m.in. przypomniało mi się, że przydałby się trójkąt ostrzegawczy do auta i może jakaś mapa Europy :)
Posileni ruszyliśmy dalej, podejmując decyzję, że jedziemy autostradą, bo czas goni.
Przy wjeździe na autostradę dowiedzieliśmy się, że potrzebna jest winieta. Kupiliśmy ją na najbliższej stacji benzynowej (mam nadzieję, że nie przyjdzie mi żaden mandat za odcinek wjazd-stacja :P) za 8EUR/tydz. Śmiesznie, bo winietą jest dość długi paragon, na którym wpisują nr. rej. samochodu :)
Uradowani, że na Węgrzech mają normalny system LPG jechaliśmy uradowani. Przyzwyczailiśmy się do piszczącego nieco paska, podziwialiśmy widoki, po raz pierwszy zobaczyliśmy Balaton (no dobra, Maciek już widział wcześniej jako aktywny turysta Polski Ludowej).
Celina za sterem

Za tymi drzewami, a przed górami jest Balaton - wierzcie mi

Pędzimy dalej, ku Słowenii
Na tym na razię zakończę tę mrozącą krew w żyłach opowiastkę. Oczekujcie kolejnej części niebawem.